Łączna liczba wyświetleń

środa, 17 sierpnia 2011

Alpejskie przepychanki - Grossglockner drogą Studlgrat (IV)

Po ubiegłorocznej porażce na Grossglocknerze, obiecywałem sobie, że kiedyś tam wrócę i dokończę to co zacząłem. Jednak nie śpieszyło mi się tam zbytnio, nie lubię wracać w mało znaczące dla mnie miejsca. Grossglockner 3798 m n.p.m. to najwyższy szczyt wschodnich Alp... No właśnie, NAJWYŻSZY. To tytuł nie zbyt chlubny, gdyż właśnie przez to, że jest najwyższy, jest oblegany przez tłumy śmiałków rządnych właśnie tego "naj" na swoim koncie. Co za tym idzie, pomimo, iż droga klasyczna (najprostsza), ma trudności techniczne wymagające minimalnych umiejętności wspinaczkowych (około II, III w skali UIAA)- pcha się tam każdy, niestety każdy, często bez podstawowej wiedzy i umiejętności dotyczącej poruszania się w wysokogórskim trudnym technicznie terenie... Takie właśnie "naj" nie przyciąga mnie na tyle, żeby pchać się tam drugi raz, a już na pewno nie po to, żeby dokończyć wejście na wierzchołek drogą klasyczną- no chyba, że np w warunkach zimowych :)
Mając inne plany na rok 2011, niestety pokrzyżowane przez felerny majowy wypadek rowerowy, dzwoni do mnie Krzyś (czyt. Granitowy Kuglarz :)) z propozycją wyjazdu na Grossglockner. Pewnie nie zainteresował bym się tym zupełnie, gdyby nie to, że plan polegał na wejściu na Grosa granią Studlgrat. Grań ta jest dość popularna w tym masywie, aczkolwiek trudna technicznie (IV w skali UIAA). Co za tym idzie: więcej powietrza pod nogami,dużo bardziej wymagająca niż droga klasyczna, mniej ludzi na grani, żadnych przepychanek i innych podobnych :) Po prostu czyste wspinanie na sporej wysokości bez hołoty dookoła :).
Jadąc 13go sierpnia z Żywca w stronę Kals am Grossglockner w składzie Krzysiek, Paweł, Tomek i ja, droga mija dosyć przyjemnie. Podziwiamy minn autostrady jakich nie mamy i raczej nigdy mieć nie będziemy w naszym "kochanym" kraju :) Jednak nie o dojeździe i innych podobnych bzdurach tu mowa...
W grań "wbijamy" się 14go sierpnia, w niedzielę około godz 5 rano, póki świt. Oczywiście przed nami drogę zaczęło kilka innych zespołów, bo prognozy na ten dzień były obiecujące. Początek grani nie nastrajał optymistycznie ze względu na dużą kruchość terenu, lecz im wyżej tym bardziej lito i bardziej przypominało to właściwe wspinanie :)
Drogę robimy w dwóch zespołach: jako pierwszy zespół idą Paweł z Krzychem, bo jako jedyni mają topo drogi, więc ja z Tomaszem idziemy w drugim zespole depcząc im po piętach. Niestety przyjemność wspinania i sielanka po około 2 godzinach kończy się przez rządnych pieniędzy i poganianych przez czas przewodników austriackich, ciągnących za sobą kilku osobowe grupy klientów na linie. Standardem w Tatrach jest prowadzenie maksymalnie 3 klientów na linie (tzw "lotna trójka- samobójka). W alpach jak się wtedy okazało, jest zupełnie inaczej. Wyminęło nas około 4 zespołów kilku osobowych, nie rzadko składających się z 4/5 osób na jednej linie z przewodnikiem na przodzie. Czyste chamstwo i brak wyobraźni zrobiło na nas  bardzo niesmaczne wrażenie. Wymijając nas w trudnych technicznie miejscach i dużej ekspozycji nie stronili od wszelkich sposobów, aby tylko wyprzedzić, nie zważając na nasze bezpieczeństwo :( . Po około 6 godzinach takiej przepychanki na grani meldujemy się na szczycie, upragnione prawie 4000 metrów!
Kilkunasto minutowy popas na szczycie i piękne widoki dookoła niwelują nieco niezbyt przyjemne doświadczenia podczas wspinaczki drogą Studlgrat. Lecz ciąg dalszy chamstwa i zwierzęcych odruchów był znów przed nami podczas zejścia...   Mocno eksponowane zejście na przełęcz pomiędzy Grossglockner a Kleinglockner przysporzyło nie lada problemów i strachu. Ludzie próbujący zejść ze szczytu przepychali się ze śmiałkami wchodzącymi drogą klasyczną. Czysta paranoja, brak wyobraźni i 100% szaleństwa w dosyć trudnym terenie! Masakra w dosłownym znaczeniu tego słowa!







Po kilku godzinach przepychanek i niebezpiecznych sytuacji schodzimy na lodowiec, skąd już spokojnie lecz już mocno wyczerpani schodzimy do Kals, celem ucieczki do Hollental, nie daleko Wiednia, jednego z najpiękniejszych rejonów wspinaczkowych wschodniej Austrii...


Granitowy Kuglarz - Północny Filar Świnicy (IV)

Północna Ściana Świnicy oferuje kilka dróg zimowych. Najdłuższą z nich jest Filar Świnicy, o trudnościach IV/IV+. Letnie wspinanie w tym rejonie nie należy do najprzyjemniejszego i bezpiecznego, gdyż jest bardzo krucho. O czym zresztą ja i mój kompan mieliśmy okazję się przekonać wspinając się Północnym Filarem.


Postanowiliśmy zacząć drogę od czwórkowego wyciągu, który w brew pozorom wyglądał przyjemnie i ciekawie. Niestety chwilę po przejściu kilku metrów przez Krzyśka przekonaliśmy się, że jest zupełnie inaczej. Pewny z pozoru chwyt okazał się wolno leżącym na piaszczystym podłożu głazem, wielkości telewizora, o wadze mniej więcej 50 kg ! Głaz najpierw zsuwa się pod obciążeniem na Krzyśka nogę, mocno ją obcierając, następnie leci na wprost mnie... W ostatniej chwili robię unik odskakując w bok i w zwolnionym tempie patrzę jak "telewizor" przelatuje niczym armatni pocisk około 1,5 m ode mnie. Szok był tak duży, że przez dłuższy czas nie mogę się opanować i przestać trząść ze strachu. Postanawiamy nie ryzykować więcej i znajdujemy dwójkowe obejście początku drogi. Dalsze wspinanie również nie nastraja optymistycznie ze względu na dużą kruchość terenu na większości wyciągów. Po około 5 godzinach meldujemy się na Taternickim wierzchołku, po czym schodzimy do Kuźnic, obracając nasze przygody w żart i nadając Krzyśkowi przydomek "Granitowy Kuglarz" :)

środa, 10 sierpnia 2011

Graniowe koniobicie - Czyli Grań Żabiego Konia (po raz 2)

Jedna z piękniejszych grani Tatrzańskich. Szczyt może nie jest najwyższy, bo to tylko 2291 m n.p.m., ale jest oblegany przez rzeszę Taterników. Grań oferuje trudności wspinaczkowe w okolicach III+/IV-  w skali Tatrzańskiej, jest oczywiście nie dostępny dla ruchu turystycznego. Trudności techniczne nie są zbyt wygórowane, jednak ostra jak brzytwa grań i duża ekspozycja, szczególnie po północnej stronie, robią duże wrażenie. Szczególnie, gdy ostatnie metry przed wierzchołkiem trzeba pokonać bez użycia rąk, mając pod sobą z lewej i prawej strony setki metrów powietrza, czytaj "Lufe"  :)
Start drogi zaczyna się od około 15m zjazdu na ostrze grani z Żabiej Przełęczy. Lecz aby się na nią dostać, trzeba najpierw pokonać 2 bardzo kruche i mokre (zależy od warunków) kominy, w których trudności oscylują w okolicach II/III . Asekuracja praktycznie żadna, gdyż wszystko się sypie, kruszy i wyjeżdża spod nóg, więc miejsce należy do CZUJNYCH, pomimo niewielkich trudności technicznych. Wspinając się 3 sierpnia (o czym traktuje ten post) z kompanem, zrzuciłem na niego w tym miejscu dwa kamienie wielkości głowy. Na szczęście, praktycznie w ostatniej chwili zmieniły tor lotu i Szymonowi nic się nie stało.




Kolejnym mało przyjemnym miejscem jest już samo zejście z wierzchołka  Żabiego Konia. Po trzech zjazdach pakujemy się w bardzo kruchą, stromą i trawiastą ścieżkę którą długo schodzimy w bezpieczny teren. Ścieżka ta jest w miarę widoczna i oznaczona gdzieniegdzie kopczykami, dla lepszej orientacji. Nastręcza jednak sporo kłopotów natury psychicznej- ze względu na stromiznę i dużą kruchość terenu. W tym miejscu należy zachować szczególną uwagę, gdyż po wspinaczce jesteśmy zmęczeni i nasza czujność jest osłabiona.
Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/115498363849231687764/GranZabiegoKoniaPoRaz203082011