Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 grudnia 2011

" The North Face of Rysy " :))

3 miesiące lenistwa, z powodu kiepskich warunków w Tatrach i choroby, dały się we znaki.
Zastane mięśnie, więc czas rozruszać i pozbyć się zbędnych kilogramów, nabytych po tak długiej przerwie.
Tymczasowy brak partnera do liny trzeba czymś zapchać. Namawiam więc znajomych do zimowego trekkingu na Rysy. Od kilku dni obserwowałem warunki w naszych "Polskich Himalajach" i pogoda była świetna...
Niskie chmury, dosyć niska temperatura i zimowe słoneczko, jednym słowem bajkowo.
Wejście odbyło się klasycznie, czyli "rysą", bo właśnie nią wchodzi się na Rysy zimą. Zagrożenie lawinowe dwójkowe z tendencją malejącą, więc poruszaliśmy się w miarę dobrym śniegu, torując tylko końcówkę żlebu.
Na szczycie widoki zapierające dech w piersiach... Niskie chmury, przy dosyć silnym wietrze, dawały niepowtarzalny spektakl. Widowisko pierwsza klasa!











  • Co tu dużo pisać... Zdjęcia mówią same za siebie (więcej w galerii). 

piątek, 4 listopada 2011

"Taka Słowacka Zamarła Turnia..."





Batyżowiecki Szczyt (2448m n. p. m.)- Szczyt leżący w Grani Głównej Tatr Wysokich. Jego fantastyczna Południowa Ściana, od razu po wejściu do Doliny Batyżowieckiej, rzuca się w oczy. Batyżowiecki Szczyt leży po środku, dostojnego i sporo wyższego towarzystwa- Gerlacha (2655m) i Kończystej (2538m). Jest "lekko onieśmielony", przez swoich wyższych sąsiadów,ale jego Południowa, 300 metrowa Ściana i tak robi wrażenie i budzi respekt.
Podczas wrześniowej wycieczki na Gerlach, trudno mi oderwać oczy od "Batyża" i stwierdzam zgodnie ze Zbyszkiem, że Batyżowiecki, przypomina trochę naszą Zamarłą Turnie i jej również Południową Ścianę. Pada zdanie: "to taka Słowacka Zamarła Turnia, tylko ściana sporo wyższa :)".
Tydzień później, 2 października, chcąc wykorzystać "podobno ostatni ciepły weekend w Tatrach", wybieramy się pod nasz zaplanowany wcześniej cel. Zastanawiałem się nad kilkoma wariantami przejścia tej ściany, ostatecznie padło na "Drogę Kutty" IV+/V-, 6 długich wyciągów, około 300 m wspinania.
Po podejściu pod nasz cel, wytrzeszczamy gały i jesteśmy pod sporym wrażeniem wielkości ściany. Szczerze mówiąc, z daleka wyglądała ona nieco mniej okazale. Z bliska natomiast budziła respekt... przez duże R! W rezultacie dopada mnie tzw "kupka nerwówka" :). Szykując sprzęt i rozglądając za startem drogi, dociera do nas zespół z Czech i sympatyczna ekipa z Krakowa. Ich cel jest ten sam... To oznacza tylko jedno- Zapych!
Czesi wybierają wariant prostujący pierwsze 3 wyciągi, a ja ze Zbyszkiem uzgadniamy- z Krakowską załogą-że jako pierwsi wchodzimy w oryginalną linię Kutty, po czym oni za nami, gdy będziemy zaczynać trzeci wyciąg. Mieliśmy nadzieję że w ten sposób unikniemy zapychu. Niestety, na czwartym stanowisku spotykamy się z naszymi Czeskimi sąsiadami i musimy długo czekać, tracąc cenny czas. Zapych ten, jak się później okazało, wyszedł mi na dobre... Pokonując trudności kluczowego wyciągu, osadzam felernie camelota w szczelinie, w skutek czego, Zbyszek idąc na drugiego, nie może go wyciągnąć. Na szczęście zespół wspinający się za nami, uwalnia mój przyrząd i odzyskuję go :). Chciałbym w tym miejscu serdecznie podziękować ziomalom z KW Kraków, którzy odzyskali moją należność i oddali do rąk właściciela :), DZIĘKI! 
Po około 5 godzinach wspinaczki, wchodzimy na Grań Szczytową, urabiamy jeszcze około 70/80 m łatwego terenu i dochodzimy do końca naszej drogi. Niestety, ze względu na późną porę, decydujemy o zjazdach, wzdłuż linii naszej drogi. Wejście granią na szczyt z tego miejsca, wg przewodnika i zaczerpniętych z różnych źródeł informacji, zajmuje około 40 minut wspinania- ostrzem grani w trójkowym (III) terenie. Wejście na szczyt o tej godzinie, oznaczałoby dla nas zejście po zmroku, przy świetle czołówek, czego woleliśmy uniknąć.
Po około 2 h zjazdów, docieramy do podstawy ściany. Pakujemy szybko złom, z kanapkami w pyskach. Do zmroku zostało już niewiele i mamy poważne obawy, że damy radę zejść na sam parking przy dziennym świetle. W rezultacie, chyba bijemy rekord zejścia i dosłownie zbiegamy na parking, jeszcze "za widoku" :)
To była ostatnia droga w tym, letnim sezonie w Tatrach. To właśnie z niej jestem najbardziej zadowolony, biorąc pod uwagę wcześniejsze moje przejścia.
Teraz pozostaje czekanie na zimowe warunki... Śnieg, trzaskający mróz, dźwięk wbijanego czekana i raków w lód... Czyli to, co lubię najbardziej :) 
Korzystając z okazji ostatniego posta, dotyczącego letniego sezonu w Tatrach, chciałbym raz jeszcze podziękować załodze z KW Kraków, za odzyskanie mojego cama! Zbyszkowi K. za świetne partnerstwo liny (szykuj się na zimę :)). Krzyśkowi T, Tomkowi Ś, Kilerusowi, Szymonowi W, Tomkowi W i wielu innym, za doborowe towarzystwo  podczas różnych wyjazdów, nie koniecznie wspinaczkowych :).

sobota, 1 października 2011

"Arogant" na Gerlachu





Końcówka września, jak i cały ten miesiąc, była wyjątkowo piękna. Szkoda by było z tego nie skorzystać i siedzieć bezczynnie w domu. Tym bardziej, że sezon letni w Tatrach, nieubłaganie zbliża się ku końcowi. Korzystając z pięknej, słonecznej i ciepłej jesieni tego roku, planujemy- ze Zbychem- kolejną "wyrypę".
Początkowo plan wyglądał następująco: Idziemy na Gerlach, Walowym Żlebem na Przełęcz Tetmajera, następnie z przełęczy granią na szczyt, krótkim odcinkiem Drogi Martina. Po zejściu, zapieprzamy pod Południową Ścianę Batyżowieckiego Szczytu i rąbiemy Drogę Kutty (IV+/V-). 
Na Gerlach wejść chciał Zbychu, bo jeszcze go tam nie widzieli (jeszcze nie był:) ). Z planów, nieco ambitnych, wyszły nici. Zbyszek po całym tygodniu walki z łopatą, kilofem, betonem i innymi różniastymi dziwactwami, ma dość i chce się tylko gdzieś przejść... Więc idąc drogą rozsądku, decydujemy się tylko na Gerlach.
Podejście do Doliny Batyżowieckiej jest mało wymagające wysiłkowo, można śmiało powiedzieć, że całkiem przyjemne i dosyć krótkie. Jestem w tym rejonie trzeci raz, więc droga mija mi jak "z bicza strzelił" . 
Kontynuując Naszą wycieczkę, pod Zachodnią Ścianę Gerlacha, ze Zbyszka powoli uchodzi energia niczym z dziurawej dętki :). Co jakiś czas Zbyszek sugeruje wejście Batyżowiecką Próbą, widząc jak daleko i stromo musimy jeszcze podejść, do właściwego żlebu. Rzeczywiście, jest widocznie zmęczony i wyraźnie nie ma ochoty na wspinaczkę tego dnia. Ja jednak nie ustępuję i cisnę, dalej po stromych piargach, pod Naszą ustaloną drogę. Już mi ktoś kiedyś powiedział, że jestem uparty i  to może okazać się zgubne, ale niech tam... Z drugiej strony, bez konsekwencji, też za dużo się nie zdziała :)
Zamyślony i skupiony na cholernie sypkim podejściu, po ch...ych piargach, przestrzeliwuje wejście w Walowy Żleb i cisnę hen, dużo dalej... Robiąc tą drogę, w ubiegłym roku w czerwcu, miałem zupełnie inne warunki. Mianowicie, w dolinie i przede wszystkim w żlebie, zalegała jeszcze duża ilość zmrożonego śniegu, więc droga wydawała się ewidentna i prosta do zlokalizowania.
Orientując się, że jestem daleko za daleko i oświadczając zmęczonemu Zbyszkowi, że "przestrzeliłem", słyszę od niego zdanie, naturalne w stanie irytacji: "*urwa, jak zaraz Tobą potrzepie..." :))) (tutaj bez skojarzeń proszę). W lekkim stanie poddenerwowania, rezygnujemy z planowanej drogi i decydujemy o wejściu Drogą Normalną, znaczy Batyżowiecką Próbą :). 
Cóż tu dużo opisywać... Droga przyjemna, nie wymagająca i dosyć krótka. Myślę, że każdy kto jest w miarę "obyty", w poruszaniu się w dwójkowym terenie bez asekuracji, spokojnie da radę i wskoczy na szczyt migiem :) 
Po około godzinie, od wejścia w początek Batyżowieckiej Próby, meldujemy się na szczycie, przepychając się ze Słowackimi przewodnikami i ich klientami. Przy okazji dowiaduję się, że jestem "arogancki", nie świadomie oczywiście, zasłaniając swoim drobnym cielskiem widok, jednemu z przewodników. Oczywiście przeprosiłem i oświadczyłem, że nie zrobiłem tego celowo... Ten jednak ciągnął swoje w zaparte, traktując mnie, jakbym co najmniej wlazł nie zapowiedziany, w butach, do jego domu. Łysemu (to ja) puściły nerwy i po krótkiej chwili, wymiany zdań, sprowadza "wielmożnego pana" z Marsa, na Ziemię :)) Co za typ...
Wspaniała pogoda, idealna przejrzystość i piękne widoki, niwelują napięcie- wywołane różnicą zdań i znaczącą różnicą poziomu kultury :))
Podczas zejścia natomiast, dla oszczędności czasu i uniknięcia "zapychu" na drodze, robimy dwa szybkie zjazdy na linie, prawie na samym dole, zgodnie uznając cały dzień i naszą wycieczkę- "na lajcie"- za udaną :))


wtorek, 27 września 2011

101 lat Klasyki

23 lipca, 2010 roku, minęła setna rocznica zdobycia Południowej Ściany Zamarłej Turni. W 1910 r pierwszego przejścia dokonali Henryk Bednarski, Leon Loria, Stanisław Zdyb i Józef Lesiecki.  To im zawdzięczamy pierwszą drogę na tej ścianie- Drogę Klasyczną (V). 





Właśnie w setną rocznicę, Droga Klasyczna była szturmowana przez dwóch miłych Panów, którzy w roku 1960 świętowali w ścianie Zamarłej Turni, 50-cio lecie pierwszego przejścia. A byli to Adam Zyzak i Andrzej Popowicz, którzy (mając dobrze po 70-tce) w roku ubiegłym świętowali już piękną, setną rocznicę! 
Przejście tej drogi, to dla każdego Taternika punkt obowiązkowy, przecież to klasyka, kawał historii !
Z takim właśnie zamiarem wybieram się w piękną, wrześniową niedzielę, ze Zbychem pod Naszą Historyczną Ścianę, celem "złojenia" Drogi Klasycznej :)
6 wyciągów skracamy do 5, łącząc dwa kluczowe w jeden (pomyłkowo :) ). Drugi raz w przeciągu 2 tygodni na Zamarłej i drugi raz niemiłosiernie podsmażyło Nas w ścianie (wcale nie narzekam)  :). Co do samej drogi... Zastaliśmy tam coś, czego nikt z Nas się nie spodziewał. Mianowicie, KRUSZYZNA i to w dwóch kluczowych wyciągach za V... Drogę oceniam na ładną, gdyby nie ta kruszyzna właśnie, dałbym punkt wyżej :), jednak to tylko moje skromne zdanie, moje odczucie... Bardziej podobał mi się 3 wyciąg trawersujący, czwórkowym terenem, w lewo, do stanowiska, przed głównymi trudnościami, oraz ostatni 6-sty, prowadzący bardzo fajnym zacięciem.
Nic dodać, nic ująć... KLASYKA !

czwartek, 22 września 2011

Motyką po Tatrzańskim Klasyku

ZAMARŁA TURNIA. A mowa tu o jej południowej ścianie, do 1910 r uważana była za nie możliwą do zdobycia... Po stu latach jednak "sporo" się zmieniło :) Na chwilę obecną, na południowej ścianie Zamarłej Turni, jest mnóstwo dróg o zróżnicowanym stopniu trudności.
Po traumatycznych przygodach w Alpach (Hollental), obiecałem sobie przynajmniej miesiąc odpoczynku od wspinania. Miałem dość i na samą myśl o górach i skałach robiło mi się niedobrze. Wytrzymałem aż TYDZIEŃ :). Za namową Zbycha (nawet nie musiał mnie specjalnie przekonywać :)  ), wybraliśmy się w Tatry, celem zgwałcenia Naszej  popularnej ściany. Co do wyboru drogi, zwlekaliśmy do samego dotarcia pod Zamarłą Turnie. Szczerze mówiąc, od dawna chciałem zrobić Drogę Klasyczną (o wycenie V). Obiecywałem sobie, że moją pierwszą drogą na tej ścianie, będzie właśnie ona. Jednak, po analizie topografii innych dróg, wybraliśmy Drogę Motyki o wycenie V-, 4 wyciągi, 120m.
Pogoda tego dnia po prostu nas rozpieszczała, co raczej nie należy do standardu w Tatrach. Standardem jest tzw "dupówa" :) . Na niebie czysto, bez najmniejszej chmurki. Temperatura na dole idealna do rozpoczęcia aktu gwałtu na granicie! Jeśli chodzi o temperaturę tego dnia, dodam jeszcze że, gdy słońce oprze się na południowej ścianie, a przysłowiowy Kowalski (ten wspinający się), ma na sobie "naubierane", może się nieźle podpiec :) . Urabiamy więc ze Zbychem 4 wyciągi Motykowych wspaniałości, niczym podsmażane skwarki :). Dwa kluczowe (za V-) wyciągi na tej drodze, przypadają mi w udziale. Piękne, piątkowe wspinanie! Na szczególną pochwałę zasługuje pierwszy wyciąg, prowadzący przepięknym zacięciem.
Po zameldowaniu się na szczycie, robimy krótki popas i podejmujemy decyzję o zejściu i powrocie. Planowo mieliśmy zrobić przynajmniej 2 drogi tego dnia, ale ze względu na moją upadłą kondycję, po Alpejskich zmaganiach, wracamy do domu...                                                                                                                          

wtorek, 20 września 2011

Piekielna Dolina- Stadlwand, Richterweg V-

Hollental (Piekielna Dolina)... Magiczne miejsce niedaleko Wiednia, w Austrii. Popularny rejon wśród wspinaczy, oferujący wspinanie o charakterze skałkowo-górskim. Bardziej górskim, bo ściany dochodzą tam do 500 m wysokości, drogi są bardzo długie, nawet kilkanaście wyciągów. Błędem jest twierdzenie, że to rejon łatwy topograficznie i że wspinanie przypomina nasze Polskie skałki. Wybierając się tam należy się solidnie przygotować, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim logistycznie... Trzeba wziąć pod uwagę bardzo zmienną w tym rejonie pogodę. Wybierając się na którąś z dłuższych dróg, bez odpowiedniego wyposażenia typu cieplejsze, nieprzemakalne ciuchy, odpowiednia ilość wody i energetyczne żarcie w plecaku- może okazać się mrocznym w skutkach posunięciem.
Z takim właśnie podejściem docieramy późno w nocy do miejscowości Kaiserbrun, na darmowy camping. Po całym dniu "wyrypy" na Grossglocknerze, wspinaczce granią Studlgrat, stresującym i długim zejściu oraz po 4 godzinach jazdy autem. Jesteśmy "wypompowani", więc po rozbiciu namiotów wypijamy po kilka obrzydliwych piw (nie wiedzieć czemu, nie mają w Austrii smacznego Żubra, choćby Vip z Biedronki smakowałby lepiej :) ) majacząc, kładziemy się spać.
Ranek wita Nas palącym słońcem i niebieskim niebem, bez ani jednej chmurki. Nastroje mamy raczej suche, każdy z nas jest potwornie zmęczony i potrzebuje przynajmniej jednego dnia na regenerację sił. Otępieni zmęczeniem podejmujemy decyzję (jak się później okazało, o mały włos tragiczną w skutkach) ,o wspinaczce wybraną wcześniej drogą.

Docierając pod ścianę Stadlwand w dwóch zespołach w składzie: ja-Tomek oraz Krzysiek-Paweł, okazuje się, że jeden z Nas nie zabrał schematu wybranej drogi. Po dość burzliwych rozmowach i decydowaniu "co robić", wybieramy drogę, której schemat akurat mamy ze sobą. Pada na kilkunastowyciągową, prawie 400 metrową drogę Richterweg V-. Pogodowa sielanka trwa dalej, słońce pali Nam pyski i wyciska z Nas przysłowiowe siódme poty. Szturmując początek pierwszego wyciągu drogi, w oddali widać nadciągające czarne chmury. Zapewne podjęlibyśmy decyzję o wycofie i powrocie gdyby nie to że te chmury spokojnie wisiały sobie praktycznie w bezruchu nad masywem daleko od Nas. Kontynuujemy więc nasze wspinaczkowe zmagania, otępieni zmęczeniem i urodą drogi, nie wiedząc w co tak naprawdę się pakujemy...

Na bodajże 12 wyciągu, przy stanowisku ze spitów, w szczelinie skalnej znajdujemy puszkę z zeszytem wpisów. Niestety, nikt z Nas nie wpada na to, że to koniec drogi i że trzeba brać nogi za pas i rozpocząć zjazdy w dół. Wspinamy się więc dalej nie świadomi tego, że zaczęliśmy kolejną drogę "Stadlwandgrat", która łączy się z naszą "Richterweg". Nie byłoby to nic strasznego, gdyby nie nadciągające w Naszą stronę czarne chmurzyska burzowe... 
Koszmar każdego Taternika, Alpinisty zaczął się spełniać. Jesteśmy ponad 400 m nad ziemią i nagle zaczyna potwornie wiać, następnie padać śnieg , by następnie przerodzić się w ulewny, lodowaty deszcz z szalejącymi dookoła piorunami. Nikt z Nas nie był na to przygotowany, wybraliśmy się pod ścianę bez zapasu jedzenia, odpowiedniej ilości wody i co najważniejsze i najgorsze: na lekko, w cienkich, przewiewnych spodniach i koszulkach, bez choćby najcieńszej kurtki w plecaku...
Krzysiek z Pawłem przyśpieszyli i zniknęli gdzieś za załamaniem drogi. My z Tomaszem też kontynuujemy wspinaczkę, żeby nie wpaść w hipotermię. Skała jest mokra, chwyty stają się niepewne i ślizgają Nam się nogi. Jesteśmy w szoku i mocno zdezorientowani, nie mamy pojęcia co robić dalej. Po jeszcze kilku metrach wspinania, Tomasz zauważa w miarę dogodne zejście z drogi, na ledwo widoczną ścieżkę w dół. Postanawiamy dostać się tam mimo że nie wiemy, w jakiej sytuacji są Krzysiek z Pawłem. W ulewnym deszczu na skraju wyczerpania schodzimy w niebezpiecznym terenie, po cholernie stromych żlebach, które przecinają pionowe ściany. Mamy dość i chce nam się ryczeć, jeszcze nikt z nas, nigdy nie był w tak złym położeniu! Po kilku godzinnym kluczeniu od żlebu, do żlebu i znajdowaniu w miarę bezpiecznego zejścia, robimy 2 kilkudziesięciometrowe zjazdy na linie, do podstawy ściany. Jesteśmy szczęśliwi, że żyjemy i że stoimy wreszcie na pewnym gruncie, choć pełni obaw i zmartwień o Naszych kompanów. Jak się później okazało, chłopaki pokonali jeszcze kilka wyciągów na grani i podjęli decyzję o wycofie w niedogodnym terenie, w skutek czego zostawili w ścianie mnóstwo sprzętu, min zaklinowaną na drzewie linę...
Po tak koszmarnym dniu, późnym wieczorem na parkingu, wymieniamy się spostrzeżeniami, wrażeniami i wyciągamy wnioski z Naszej niewiedzy na temat tego rejonu. Nie mamy nawet ochoty zostać tam na noc i jednogłośnie decydujemy o powrocie do Polski tego samego dnia!
Ps.  
Nigdy więcej Austriackich "skałek" bez wcześniejszego przygotowania i zapoznania!
Nigdy więcej wspinania bez choćby cienkiej kurtki w plecaku i zapasu wody!
Nigdy więcej lajtowego podejścia do gór!
Nigdy więcej wspinania bez dokładnego schematu drogi przy dupie. Bo oczywiście schemat, z którego korzystaliśmy wyglądał inaczej niż faktyczny przebieg drogi!

http://www.facebook.com/pages/Z-PAMI%C4%98TNIKA-TATERNIKA/207309455989655?sk=wall

środa, 17 sierpnia 2011

Alpejskie przepychanki - Grossglockner drogą Studlgrat (IV)

Po ubiegłorocznej porażce na Grossglocknerze, obiecywałem sobie, że kiedyś tam wrócę i dokończę to co zacząłem. Jednak nie śpieszyło mi się tam zbytnio, nie lubię wracać w mało znaczące dla mnie miejsca. Grossglockner 3798 m n.p.m. to najwyższy szczyt wschodnich Alp... No właśnie, NAJWYŻSZY. To tytuł nie zbyt chlubny, gdyż właśnie przez to, że jest najwyższy, jest oblegany przez tłumy śmiałków rządnych właśnie tego "naj" na swoim koncie. Co za tym idzie, pomimo, iż droga klasyczna (najprostsza), ma trudności techniczne wymagające minimalnych umiejętności wspinaczkowych (około II, III w skali UIAA)- pcha się tam każdy, niestety każdy, często bez podstawowej wiedzy i umiejętności dotyczącej poruszania się w wysokogórskim trudnym technicznie terenie... Takie właśnie "naj" nie przyciąga mnie na tyle, żeby pchać się tam drugi raz, a już na pewno nie po to, żeby dokończyć wejście na wierzchołek drogą klasyczną- no chyba, że np w warunkach zimowych :)
Mając inne plany na rok 2011, niestety pokrzyżowane przez felerny majowy wypadek rowerowy, dzwoni do mnie Krzyś (czyt. Granitowy Kuglarz :)) z propozycją wyjazdu na Grossglockner. Pewnie nie zainteresował bym się tym zupełnie, gdyby nie to, że plan polegał na wejściu na Grosa granią Studlgrat. Grań ta jest dość popularna w tym masywie, aczkolwiek trudna technicznie (IV w skali UIAA). Co za tym idzie: więcej powietrza pod nogami,dużo bardziej wymagająca niż droga klasyczna, mniej ludzi na grani, żadnych przepychanek i innych podobnych :) Po prostu czyste wspinanie na sporej wysokości bez hołoty dookoła :).
Jadąc 13go sierpnia z Żywca w stronę Kals am Grossglockner w składzie Krzysiek, Paweł, Tomek i ja, droga mija dosyć przyjemnie. Podziwiamy minn autostrady jakich nie mamy i raczej nigdy mieć nie będziemy w naszym "kochanym" kraju :) Jednak nie o dojeździe i innych podobnych bzdurach tu mowa...
W grań "wbijamy" się 14go sierpnia, w niedzielę około godz 5 rano, póki świt. Oczywiście przed nami drogę zaczęło kilka innych zespołów, bo prognozy na ten dzień były obiecujące. Początek grani nie nastrajał optymistycznie ze względu na dużą kruchość terenu, lecz im wyżej tym bardziej lito i bardziej przypominało to właściwe wspinanie :)
Drogę robimy w dwóch zespołach: jako pierwszy zespół idą Paweł z Krzychem, bo jako jedyni mają topo drogi, więc ja z Tomaszem idziemy w drugim zespole depcząc im po piętach. Niestety przyjemność wspinania i sielanka po około 2 godzinach kończy się przez rządnych pieniędzy i poganianych przez czas przewodników austriackich, ciągnących za sobą kilku osobowe grupy klientów na linie. Standardem w Tatrach jest prowadzenie maksymalnie 3 klientów na linie (tzw "lotna trójka- samobójka). W alpach jak się wtedy okazało, jest zupełnie inaczej. Wyminęło nas około 4 zespołów kilku osobowych, nie rzadko składających się z 4/5 osób na jednej linie z przewodnikiem na przodzie. Czyste chamstwo i brak wyobraźni zrobiło na nas  bardzo niesmaczne wrażenie. Wymijając nas w trudnych technicznie miejscach i dużej ekspozycji nie stronili od wszelkich sposobów, aby tylko wyprzedzić, nie zważając na nasze bezpieczeństwo :( . Po około 6 godzinach takiej przepychanki na grani meldujemy się na szczycie, upragnione prawie 4000 metrów!
Kilkunasto minutowy popas na szczycie i piękne widoki dookoła niwelują nieco niezbyt przyjemne doświadczenia podczas wspinaczki drogą Studlgrat. Lecz ciąg dalszy chamstwa i zwierzęcych odruchów był znów przed nami podczas zejścia...   Mocno eksponowane zejście na przełęcz pomiędzy Grossglockner a Kleinglockner przysporzyło nie lada problemów i strachu. Ludzie próbujący zejść ze szczytu przepychali się ze śmiałkami wchodzącymi drogą klasyczną. Czysta paranoja, brak wyobraźni i 100% szaleństwa w dosyć trudnym terenie! Masakra w dosłownym znaczeniu tego słowa!







Po kilku godzinach przepychanek i niebezpiecznych sytuacji schodzimy na lodowiec, skąd już spokojnie lecz już mocno wyczerpani schodzimy do Kals, celem ucieczki do Hollental, nie daleko Wiednia, jednego z najpiękniejszych rejonów wspinaczkowych wschodniej Austrii...


Granitowy Kuglarz - Północny Filar Świnicy (IV)

Północna Ściana Świnicy oferuje kilka dróg zimowych. Najdłuższą z nich jest Filar Świnicy, o trudnościach IV/IV+. Letnie wspinanie w tym rejonie nie należy do najprzyjemniejszego i bezpiecznego, gdyż jest bardzo krucho. O czym zresztą ja i mój kompan mieliśmy okazję się przekonać wspinając się Północnym Filarem.


Postanowiliśmy zacząć drogę od czwórkowego wyciągu, który w brew pozorom wyglądał przyjemnie i ciekawie. Niestety chwilę po przejściu kilku metrów przez Krzyśka przekonaliśmy się, że jest zupełnie inaczej. Pewny z pozoru chwyt okazał się wolno leżącym na piaszczystym podłożu głazem, wielkości telewizora, o wadze mniej więcej 50 kg ! Głaz najpierw zsuwa się pod obciążeniem na Krzyśka nogę, mocno ją obcierając, następnie leci na wprost mnie... W ostatniej chwili robię unik odskakując w bok i w zwolnionym tempie patrzę jak "telewizor" przelatuje niczym armatni pocisk około 1,5 m ode mnie. Szok był tak duży, że przez dłuższy czas nie mogę się opanować i przestać trząść ze strachu. Postanawiamy nie ryzykować więcej i znajdujemy dwójkowe obejście początku drogi. Dalsze wspinanie również nie nastraja optymistycznie ze względu na dużą kruchość terenu na większości wyciągów. Po około 5 godzinach meldujemy się na Taternickim wierzchołku, po czym schodzimy do Kuźnic, obracając nasze przygody w żart i nadając Krzyśkowi przydomek "Granitowy Kuglarz" :)

środa, 10 sierpnia 2011

Graniowe koniobicie - Czyli Grań Żabiego Konia (po raz 2)

Jedna z piękniejszych grani Tatrzańskich. Szczyt może nie jest najwyższy, bo to tylko 2291 m n.p.m., ale jest oblegany przez rzeszę Taterników. Grań oferuje trudności wspinaczkowe w okolicach III+/IV-  w skali Tatrzańskiej, jest oczywiście nie dostępny dla ruchu turystycznego. Trudności techniczne nie są zbyt wygórowane, jednak ostra jak brzytwa grań i duża ekspozycja, szczególnie po północnej stronie, robią duże wrażenie. Szczególnie, gdy ostatnie metry przed wierzchołkiem trzeba pokonać bez użycia rąk, mając pod sobą z lewej i prawej strony setki metrów powietrza, czytaj "Lufe"  :)
Start drogi zaczyna się od około 15m zjazdu na ostrze grani z Żabiej Przełęczy. Lecz aby się na nią dostać, trzeba najpierw pokonać 2 bardzo kruche i mokre (zależy od warunków) kominy, w których trudności oscylują w okolicach II/III . Asekuracja praktycznie żadna, gdyż wszystko się sypie, kruszy i wyjeżdża spod nóg, więc miejsce należy do CZUJNYCH, pomimo niewielkich trudności technicznych. Wspinając się 3 sierpnia (o czym traktuje ten post) z kompanem, zrzuciłem na niego w tym miejscu dwa kamienie wielkości głowy. Na szczęście, praktycznie w ostatniej chwili zmieniły tor lotu i Szymonowi nic się nie stało.




Kolejnym mało przyjemnym miejscem jest już samo zejście z wierzchołka  Żabiego Konia. Po trzech zjazdach pakujemy się w bardzo kruchą, stromą i trawiastą ścieżkę którą długo schodzimy w bezpieczny teren. Ścieżka ta jest w miarę widoczna i oznaczona gdzieniegdzie kopczykami, dla lepszej orientacji. Nastręcza jednak sporo kłopotów natury psychicznej- ze względu na stromiznę i dużą kruchość terenu. W tym miejscu należy zachować szczególną uwagę, gdyż po wspinaczce jesteśmy zmęczeni i nasza czujność jest osłabiona.
Więcej zdjęć: https://picasaweb.google.com/115498363849231687764/GranZabiegoKoniaPoRaz203082011

niedziela, 5 czerwca 2011

Nie koniecznie o wspinaniu...

Czas szybko leci jak się pracuje... Jak się siedzi w domu -od miesiąca na zwolnieniu lekarskim z kontuzją barku, czas wlecze się nie miłosiernie i nie ma gdzie rąk wsadzić... Tym bardziej tej chorej. Wspinanie odpada, trening pod kontem wspinania też. Szlag człowieka trafia z niemocy! Nie ma o czym pisać, bo niby o czym skoro siedzi się w domu i czeka... Tylko na co czeka? Cierpliwość też ma swoje granice. Nie tylko do siebie, do ludzi też. Tym bardziej, że można się na nich poślizgnąć jak na gównie i rozczarować. "Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni" jak to zwykliśmy mawiać... to już inna bajka, która nie kwalifikuje się do górskiego bloga.
Od wypadku mija równy miesiąc. Miesiąc bólu, zażenowania, rozczarowania, niemocy i ogólnego syfu związanego z wypadkiem i psychą.
Pocieszające jest dla mnie tylko to, że jeszcze może tylko kilka tygodni i będę mógł wrócić do tego, do czego nadaje się najbardziej... do wspinania :). Może nawet skrobnę w pamiętniku coś bardziej sensownego od np tych "gorzkich żali" :)
Żeby nie było aż tak dramatycznie, dorzucę do posta parę fotek. Przede wszystkim z moich wycieczek rowerowych. Bo rower to jak na razie jedyna rzecz, która mi została, żeby zabić czas i nie myśleć za dużo.
 Chociaż przyczynił się do mojego tymczasowego "kalectwa" :(...