Po ubiegłorocznej porażce na Grossglocknerze, obiecywałem sobie, że kiedyś tam wrócę i dokończę to co zacząłem. Jednak nie śpieszyło mi się tam zbytnio, nie lubię wracać w mało znaczące dla mnie miejsca. Grossglockner 3798 m n.p.m. to najwyższy szczyt wschodnich Alp... No właśnie, NAJWYŻSZY. To tytuł nie zbyt chlubny, gdyż właśnie przez to, że jest najwyższy, jest oblegany przez tłumy śmiałków rządnych właśnie tego "naj" na swoim koncie. Co za tym idzie, pomimo, iż droga klasyczna (najprostsza), ma trudności techniczne wymagające minimalnych umiejętności wspinaczkowych (około II, III w skali UIAA)- pcha się tam każdy, niestety każdy, często bez podstawowej wiedzy i umiejętności dotyczącej poruszania się w wysokogórskim trudnym technicznie terenie... Takie właśnie "naj" nie przyciąga mnie na tyle, żeby pchać się tam drugi raz, a już na pewno nie po to, żeby dokończyć wejście na wierzchołek drogą klasyczną- no chyba, że np w warunkach zimowych :)
Mając inne plany na rok 2011, niestety pokrzyżowane przez felerny majowy wypadek rowerowy, dzwoni do mnie Krzyś (czyt. Granitowy Kuglarz :)) z propozycją wyjazdu na Grossglockner. Pewnie nie zainteresował bym się tym zupełnie, gdyby nie to, że plan polegał na wejściu na Grosa granią Studlgrat. Grań ta jest dość popularna w tym masywie, aczkolwiek trudna technicznie (IV w skali UIAA). Co za tym idzie: więcej powietrza pod nogami,dużo bardziej wymagająca niż droga klasyczna, mniej ludzi na grani, żadnych przepychanek i innych podobnych :) Po prostu czyste wspinanie na sporej wysokości bez hołoty dookoła :).
Jadąc 13go sierpnia z Żywca w stronę Kals am Grossglockner w składzie Krzysiek, Paweł, Tomek i ja, droga mija dosyć przyjemnie. Podziwiamy minn autostrady jakich nie mamy i raczej nigdy mieć nie będziemy w naszym "kochanym" kraju :) Jednak nie o dojeździe i innych podobnych bzdurach tu mowa...
W grań "wbijamy" się 14go sierpnia, w niedzielę około godz 5 rano, póki świt. Oczywiście przed nami drogę zaczęło kilka innych zespołów, bo prognozy na ten dzień były obiecujące. Początek grani nie nastrajał optymistycznie ze względu na dużą kruchość terenu, lecz im wyżej tym bardziej lito i bardziej przypominało to właściwe wspinanie :)
Drogę robimy w dwóch zespołach: jako pierwszy zespół idą Paweł z Krzychem, bo jako jedyni mają topo drogi, więc ja z Tomaszem idziemy w drugim zespole depcząc im po piętach. Niestety przyjemność wspinania i sielanka po około 2 godzinach kończy się przez rządnych pieniędzy i poganianych przez czas przewodników austriackich, ciągnących za sobą kilku osobowe grupy klientów na linie. Standardem w Tatrach jest prowadzenie maksymalnie 3 klientów na linie (tzw "lotna trójka- samobójka). W alpach jak się wtedy okazało, jest zupełnie inaczej. Wyminęło nas około 4 zespołów kilku osobowych, nie rzadko składających się z 4/5 osób na jednej linie z przewodnikiem na przodzie. Czyste chamstwo i brak wyobraźni zrobiło na nas bardzo niesmaczne wrażenie. Wymijając nas w trudnych technicznie miejscach i dużej ekspozycji nie stronili od wszelkich sposobów, aby tylko wyprzedzić, nie zważając na nasze bezpieczeństwo :( . Po około 6 godzinach takiej przepychanki na grani meldujemy się na szczycie, upragnione prawie 4000 metrów!
Kilkunasto minutowy popas na szczycie i piękne widoki dookoła niwelują nieco niezbyt przyjemne doświadczenia podczas wspinaczki drogą Studlgrat. Lecz ciąg dalszy chamstwa i zwierzęcych odruchów był znów przed nami podczas zejścia... Mocno eksponowane zejście na przełęcz pomiędzy Grossglockner a Kleinglockner przysporzyło nie lada problemów i strachu. Ludzie próbujący zejść ze szczytu przepychali się ze śmiałkami wchodzącymi drogą klasyczną. Czysta paranoja, brak wyobraźni i 100% szaleństwa w dosyć trudnym terenie! Masakra w dosłownym znaczeniu tego słowa!
Po kilku godzinach przepychanek i niebezpiecznych sytuacji schodzimy na lodowiec, skąd już spokojnie lecz już mocno wyczerpani schodzimy do Kals, celem ucieczki do Hollental, nie daleko Wiednia, jednego z najpiękniejszych rejonów wspinaczkowych wschodniej Austrii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz