Końcówka września, jak i cały ten miesiąc, była wyjątkowo piękna. Szkoda by było z tego nie skorzystać i siedzieć bezczynnie w domu. Tym bardziej, że sezon letni w Tatrach, nieubłaganie zbliża się ku końcowi. Korzystając z pięknej, słonecznej i ciepłej jesieni tego roku, planujemy- ze Zbychem- kolejną "wyrypę".
Początkowo plan wyglądał następująco: Idziemy na Gerlach, Walowym Żlebem na Przełęcz Tetmajera, następnie z przełęczy granią na szczyt, krótkim odcinkiem Drogi Martina. Po zejściu, zapieprzamy pod Południową Ścianę Batyżowieckiego Szczytu i rąbiemy Drogę Kutty (IV+/V-).
Na Gerlach wejść chciał Zbychu, bo jeszcze go tam nie widzieli (jeszcze nie był:) ). Z planów, nieco ambitnych, wyszły nici. Zbyszek po całym tygodniu walki z łopatą, kilofem, betonem i innymi różniastymi dziwactwami, ma dość i chce się tylko gdzieś przejść... Więc idąc drogą rozsądku, decydujemy się tylko na Gerlach.
Podejście do Doliny Batyżowieckiej jest mało wymagające wysiłkowo, można śmiało powiedzieć, że całkiem przyjemne i dosyć krótkie. Jestem w tym rejonie trzeci raz, więc droga mija mi jak "z bicza strzelił" .
Kontynuując Naszą wycieczkę, pod Zachodnią Ścianę Gerlacha, ze Zbyszka powoli uchodzi energia niczym z dziurawej dętki :). Co jakiś czas Zbyszek sugeruje wejście Batyżowiecką Próbą, widząc jak daleko i stromo musimy jeszcze podejść, do właściwego żlebu. Rzeczywiście, jest widocznie zmęczony i wyraźnie nie ma ochoty na wspinaczkę tego dnia. Ja jednak nie ustępuję i cisnę, dalej po stromych piargach, pod Naszą ustaloną drogę. Już mi ktoś kiedyś powiedział, że jestem uparty i to może okazać się zgubne, ale niech tam... Z drugiej strony, bez konsekwencji, też za dużo się nie zdziała :)
Zamyślony i skupiony na cholernie sypkim podejściu, po ch...ych piargach, przestrzeliwuje wejście w Walowy Żleb i cisnę hen, dużo dalej... Robiąc tą drogę, w ubiegłym roku w czerwcu, miałem zupełnie inne warunki. Mianowicie, w dolinie i przede wszystkim w żlebie, zalegała jeszcze duża ilość zmrożonego śniegu, więc droga wydawała się ewidentna i prosta do zlokalizowania.
Orientując się, że jestem daleko za daleko i oświadczając zmęczonemu Zbyszkowi, że "przestrzeliłem", słyszę od niego zdanie, naturalne w stanie irytacji: "*urwa, jak zaraz Tobą potrzepie..." :))) (tutaj bez skojarzeń proszę). W lekkim stanie poddenerwowania, rezygnujemy z planowanej drogi i decydujemy o wejściu Drogą Normalną, znaczy Batyżowiecką Próbą :).
Cóż tu dużo opisywać... Droga przyjemna, nie wymagająca i dosyć krótka. Myślę, że każdy kto jest w miarę "obyty", w poruszaniu się w dwójkowym terenie bez asekuracji, spokojnie da radę i wskoczy na szczyt migiem :)
Po około godzinie, od wejścia w początek Batyżowieckiej Próby, meldujemy się na szczycie, przepychając się ze Słowackimi przewodnikami i ich klientami. Przy okazji dowiaduję się, że jestem "arogancki", nie świadomie oczywiście, zasłaniając swoim drobnym cielskiem widok, jednemu z przewodników. Oczywiście przeprosiłem i oświadczyłem, że nie zrobiłem tego celowo... Ten jednak ciągnął swoje w zaparte, traktując mnie, jakbym co najmniej wlazł nie zapowiedziany, w butach, do jego domu. Łysemu (to ja) puściły nerwy i po krótkiej chwili, wymiany zdań, sprowadza "wielmożnego pana" z Marsa, na Ziemię :)) Co za typ...
Wspaniała pogoda, idealna przejrzystość i piękne widoki, niwelują napięcie- wywołane różnicą zdań i znaczącą różnicą poziomu kultury :))
Podczas zejścia natomiast, dla oszczędności czasu i uniknięcia "zapychu" na drodze, robimy dwa szybkie zjazdy na linie, prawie na samym dole, zgodnie uznając cały dzień i naszą wycieczkę- "na lajcie"- za udaną :))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz